Babcia Szymkowska
– Matulu, co wy tam dajecie? – pytał sześćdziesięcioośmioletni syn pochylając się nad szpitalnym łóżkiem. Staruszka ledwie podniosła powiekę i słabo szepnęła:
– Nie powiem.
– Powiedzcie. Lubczyk i korzeń octowca to wiem, ale co ten odór zabija?
– Podglądałeś? – uniosła drugą powiekę.
– Po zapachu wyczułem. Powiedzcie, ludzie żyć nie dadzą.
– Nie powiem.
– Czemu?
– Jak powiem, to szybko pójdę w zapomnienie.
– Matulu, przecież muszę z czegoś żyć.
– Na pewno nie z mojego przepisu.
Styrany sobą syn, którego dzieci mogłyby mieć wnuki, patrzył bezradnie na schorowaną matkę. Ominęła go rodzina, dentysta, a nawet fryzjer. Nie miał czasu by poznać własny dom, o legendarnym przepisie na samogon nie mówiąc. Złożona chorobą matka obnażyła jego mizerotę. Wiedział, że mimo swoich sześćdziesięciu ośmiu lat był jak dziecko we mgle. Przeniósł wzrok na pomarszczone jabłka w plastikowej siatce, potem za okno, gdzie wiatr kołysał gałęziami klonu. Gapił się w rozhuśtane wiatrem gałęzie i żebrał:
– Może klonowego syropu dajecie?
– Nie wymyślaj – odwróciła głowę do ściany. – Idź już. Będę umierać.
– No co wy, matulu…
– Cicho… – i umarła.
Niebo za oknem pociemniało, klonowe liście rozpuściły zieloną grzywę. Z oddali dobiegł pomruk nadchodzącej burzy: Niebieskie Wrota się rozsuwały i babcia Szymkowska paradowała ze swoim przepisem nie bacząc na coraz grubsze krople deszczu. Jej syn patrzył z niedowierzaniem na niewielkie truchło stygnące w szpitalnej pościeli, a babcia dawała się witać na Tamtej Stronie.
Po trzecim grzmocie burza ucichła. Półprzezroczysta para unosiła się z niedokoszonych trawników. Zza coraz to bielszych chmur, hen z wysoka, dobiegły pierwsze odgłosy wesołej imprezy.
Nad szpitalem rozniósł się zapach lubczyku i korzenia octowca…